„Tylko ja jeszcze żyję…” –rozmowa z Janem Jurczykiem ps. Klon, ostatnim żołnierzem oddziału „Hardego”
Oddział ppor. Gerarda Woźnicy „Hardego” był w czasie II wojny światowej największym oddziałem partyzanckim na ziemi olkuskiej. Zapisana przez dowódcę ewidencja liczy 360 pseudonimów akowców z dwóch kompanii przebywających w leśnym obozie przy wsi Góry Bydlińskie oraz mobilizowanej w razie potrzeb kompanii rezerwy. Operując od sierpnia 1943 r. do października 1944 r. na styku granic III Rzeszy i Generalnego Gubernatorstwa, przeprowadzali szereg akcji przeciw okupantowi, konfidentom i pospolitym bandom rabunkowym. Jesienią 1944 r. „Hardy” przemaszerował na Podhale, pozostawiając część ludzi w olkuskiem. W styczniu 1945 r. – po okresie współdziałania z oddziałami Armii Czerwonej w ofensywie zimowej – oddział został rozwiązany. Ponad 70 lat od tamtych wydarzeń prawdopodobnie wszyscy jego żołnierze odeszli już na wieczną wartę. Oprócz jednego…
– Pan się urodził w Hucisku?
– Tak, w 1923 roku. 93 lata kończę w tym miesiącu.
– Świetnie się pan trzyma!
– Ee, tam… Już kiepsko się czuję.
– Jak zapamiętał pan pierwsze dni wojny?
–Spokojnie, tutaj było bardzo spokojnie. Tutaj za Niemców też było spokojnie. Tylko były bandy złodziei – trzeba było ich wytropić. Oni tutaj grasowali, rabowali po nocach, a byli lepiej uzbrojeni niż ci, którzy zakładali partyzantkę w tej okolicy. Bardzo trudno było o broń. A ci, co zostali „spaleni” – trzeba było coś zrobić, żeby mogli się gdzieś ukryć. I tu zapadali. Kto miał broń – to go przyjęli, a kto nie miał broni, to musiał sobie zdobyć, albo kupić – dopiero wtedy go przyjmowali.
– Kiedy miał pan pierwszą styczność z konspiracją?
– Od samego początku. Stefan Piątek „Stal”[1], to był mój kolega. Był postrzelony w Kwaśniowie, leżał w szpitalu, tam dostarczyliśmy mu linę, stamtąd uciekł i przyszedł prosto do Huciska, i tak się tutaj żywił. Ten „Hardy”[2] pracował w Kluczach, też uciekł. Wszyscy się zatrzymywali pod Krzywopłotami u takiego, jak on się nazywał… mieszkał pod taką skałą. A później zaczęli z Zagłębia przychodzić – oni mieli broń, to przychodzili z bronią. A tutaj? Ktoś miał jakąś dubeltówkę, albo „pojedynkę”, to się z tym dołączał. W oddziale nie było broni, a jak była broń to amunicji do niej nie było. Ale dyscyplina była. A ci bandyci, co tak rabowali, to byli lepiej uzbrojeni jak nasi.
Od lewej Stefan Piątek ps. Stal, Jan Nowak ps. Chętny, Gerard Woźnica ps. Hardy i Mieczysław Halejak ps. Kasper i prawdopodobnie Stanisław Kopeć ps. Czarny (ze zb. K. Miszczyka)
– Trzeba było ich wykończyć, tak?
Trzeba było ich wytropić, gdzie nocują, wywiad zrobić dobry. W jedną noc zlikwidowali trzech. Ich było dwunastu – reszta pouciekała. Jak tych zlikwidowali, to się spokój zrobił. No ale sołtysi – też byli „dopoleni”. Sołtys to był jednocześnie żandarmem i sołtysem. No to ich też trochę „przyskromili”, nie tak, żeby ich tam… Dostali po dupie i uspokoili się.
Fragment mapy z Archiwum Map Wojskowego Instytutu Geograficznego 1919 – 1939, www.mapywig.org
– Czyli pan zaczął pomagać…
– Ja współpracowałem z nimi. Chodziliśmy za granicę. Nie było pieniędzy – trzeba było zarobić, chodziliśmy z tytoniem. A później, jak ich tu było więcej, to zaczęli chodzić z nami z tytoniem. A ja w umówione miejsca miałem coś donieść, wywiad jakiś zrobić. No i później zaczęli już szukać, panie, „podchodzić” do Niemców. Niemca nie wolno było zastrzelić – Niemiec był asekurowany, Rudolf w Rodakach[3] był asekurowany na 100 ludzi. Dlatego jak go dopadli, to rozebrali do kalesonów i puścili. W Ryczowie był taki Stach Mudyna, chcieli go wywieźć na roboty to on uciekł, tu się ukrywał. Ale broni nie miał. No i on się umówił z chłopakami, że pójdą za granicę, to mu przyniosą broń. To było jakoś już w końcu 1943 roku. I było wesele w Ryczowie. I ten Stach przyleciał do mnie: „Jasiu chodź na to wesele, jestem umówiony z chłopakami!”. Ja nie chciałem iść, bom ledwie od dziewczyny przyszedł – nie chciałem iść. Ale mnie namówił i poszliśmy. Brat poszedł mój, ja i on. Jak zaszliśmy, to tamci zaraz przyszli. Tam poczęstowali nas, siedzimy za stołem. Godzina jedenasta, brat poszedł do domu, ja się został i taki Kasper[4] z kieleckiego, Stach Mudyna i jeszcze jeden[5]. Godzina pierwsza, wparowuje komendant – Niemiec i: „Bandit, ręce do góry!”. Wystrzelił, panie, w kuchni, a w pokoju grali i tańczyli. I jak wystrzelił, to Kasper, panie, wstał, wyjął maszynę i „trzas, trzas!”. Tamten się tylko zawrócił i „trzas” na ziemie przewrócił. Mudyna hyp w okno, Kasper hyp w okno, a ja nie mogłem wyrwać nóg zza stołu! A ludzie z pokoju zaczęli na mnie walić – to sobie myślę: długo pożyję… Niemcy zaczęli strzelać z zewnątrz domu, bo ich było ośmiu, dom otoczyli, strzelali. Tylko szkło z obrazów leciało. Wpadli, zaczęli uspokajać i krzyczeć: „cywile rozejść się do domu!”. To ja razem z tymi „dziołchami”. Uciekłem do domu. Rano, godzina siódma, przywieźli Mudynę z Ryczowa. Postrzelony. Przywieźli no i co? Rób, co chcesz z nim! No to co? Wywieźliśmy go do Krzywopłot, ja pojechałem po doktora, bo należał do nas ten doktor[6]. Przyjechał, zobaczył, powiedział, że nie da się ratować: cztery rany dostał w krzyże. Jakby był niepojedzony, to jeszcze, ale był pojedzony i to wszystko wypłynęło… Na wieczór przywieźli go na Hucisko, koło kapliczki go złożyli i pojechali. Bardzo cierpiał. Zaprowadziliśmy go do stryka. Wszyscy poszli, ja z nim zostałem. On później leżał i chciał iść: „na dwór, na dwór” – mówi. Położyłem go z powrotem, i mówię: „stryku, bo się ze Stachem coś źle dzieje”. Stryk popatrzył na pazury – siwe. „Wdziewaj mu marynarkę póki jeszcze luźny!”. Wdziewali my mu marynarkę, a on oddycha głośno parę razy i koniec. Teraz, co z nim zrobić? Zaś na sanki i do Kwaśniowa. Miał przy sobie 800 marek. Zajechaliśmy do sołtysa. Stryk wyjął marki i powiedział, żeby załatwił pochówek w kapliczce. Poszedł, kapliczkę odemknął, włożyli my go do kapliczki i uciekliśmy. Rano, na to szczęście szła grupa „Twardego”, on się nazywał Wencel[7]. I tam taki sklep był, weszli tam, „uciekajcie stąd, – mówią im – bo tu jest zabity Mudyna w kapliczce”. No to oni poszli tam, przeżegnali się i poszli. A sołtys zameldował do Rodak do Rudolfa. Przyjechała żandarmeria z Rodak, sfotografowali go, postawili go z tej, z tamtej strony… „Bandit Mudyn, bandit Mudyn” i tyle. Sołtysowi kazali go pochować i został pochowany w Cieślinie na cmentarzu. To była ta jedna taka „fest graja”.[8] A my później, to już z tym „Hardym”… a jeszcze jedną „bajkę” wam opowiem! Henryk Piątek ze Żelazka, on był w Oświęcimiu,. Przyszedł z Oświęcimia upasiony jak wieprzek. Mówił, że miał dobre komando. I „Hardy” go przyjął do partyzantki. Przyjął go! No to jak go przyjął, to on przyszedł tu do nas, żebyśmy go wzięli za granicę, to sobie zarobi pieniędzy i uszyje sobie mundur. On z tabakiem[9] poszedł, poszliśmy do takiego Kleszcza pod Łazami na Młynku. Zapłacili mu gotówką, wszystko w porządku. Za dwa tygodnie siostra tego Kleszcza przychodzi i mówi: „okradli nas tak, że jedne ubranie ino zostawili!”. Teraz trzeba myśleć: kto to mógł zrobić? Mieliśmy takiego informatora na Załężu. Powiedzieliśmy mu: pilnuj Henryka, czy on będzie zanosił coś do krawca, przeszyć coś. Zgodził się. Za trzy dni przylatuje: Henryk zaniósł ubranie takie i takie do krawca. Brat zaraz na rower i wio! Pojechał w umówione miejsce. No i panie, wszystko umówił, pojechaliśmy do tego Henryka, mieszkał na Załężu. Od tego Kleszcza „dziołcha” przyszła. Poszedł też Stanisław Piątek „Szybki” – on był prawą ręką „Hardego”. Tam było 10 worków ubrań! Ta „dziołcha” poznała wszystko, co jej, zabrała. A tego Henryka… szedł z taką Lotką z Bydlina, podeszli, zabrali go i koniec. Zlikwidowali. Była przecież dyscyplina, a to był złodziej.
– Miał pan pseudonim w konspiracji?
– „Klon”.
– Pan wybierał sobie pseudonim?
– Nie, przyszło od „Hardego” wszystko. Jest wiosna 1944 roku. Teraz się trzeba zapisać – bo to może już być koniec wojny – do tych partyzantów. No to pierwszy miesiąc chodziliśmy po dwa dni w tygodniu na wykłady. Bo człowiek był „surowy”, nie widział karabinu, nie widział automatu, nie widział nic. No to przez cztery tygodnie nas ćwiczyli.
– Kto te szkolenia prowadził?
– Instruktor „Struś”[10], on był z Zagłębia, Głowacki się nazywał. A on podlegał po „Groma” Szreniawę Stanisława, ten Stanisław był harcmistrzem i my też podlegali pod tego harcmistrza.[11]
W górnym rzędzie, drugi od prawej Stanisław Głowacki ps. Struś, instruktor kompanii rezerwy (ze zb. K. Miszczyka)
– A gdzie te szkolenia się odbywały?
– W lesie. Tutaj opodal jak ten Wymysłów jest i tam my chodzili, panie. Raz my szli przed samym wieczorem, raz zaraz po obiedzie. Dwa razy w tygodniu. Broń, granaty, wszystko to trzeba było rozbierać, składać, ćwiczenia jak się kryć… Po dwie godziny, dwa razy w tygodniu. Z Huciska nas należało 7 do tej partyzantki. To jeszcze ino ja żyję. Później przysięgę trzeba złożyć.
– Pamięta pan przysięgę?
– Przysięgę składaliśmy koło kapliczki. Podnieśliśmy palce i składaliśmy: wiernie służyć ojczyźnie, do pokonania wroga, do śmierci. Składałem przed tym instruktorem i takim Wnukiem Władysławem, on miał pseudonim „Kanarek”. Jak my przysięgę złożyli, przyszedł rozkaz, żeby się teraz szykować: wymarsz na Warszawę, na powstanie warszawskie[12]. Trzeba było szykować przybory do golenia, igłę, nitkę, guziki, koc, bo pójdziemy. Jeszcze nam powiedzieli, że nie wszyscy będziemy mieć broń, będziemy broń zdobywać, jak pójdziemy. I jak już byliśmy umówieni – z Chechła, z Huciska, z Klucz, z Ryczówka – w środę na wieczór przychodzi rozkaz: wstrzymane, nie pójdziemy na Warszawę. Zostajemy. Poszliśmy do Jaroszowca, tam był posterunek. Poszliśmy. jako obstawa, coś koło jedenastu nas było, no i te „asiory” poszli z nami. I tam my napadli na ten posterunek, rozbroiliśmy ten posterunek, broń my zabrali, tyle tego było tam. Tak podeszli, panie, że nawet się nie spostrzegli Niemcy! Warta stała, tak, podeszli ich, ale ich nie zabili, no bo za zabicie Niemca to była kara: za to ginęli ludzie. Zabrali my tę broń z posterunku na ramię i poszliśmy do domu.[13]
Piotr Przemyski ps. Ares ranny w akcji w Jaroszowcu (ze zb. Krzysztofa Miszczyka)
– A jak wyglądały przygotowania do takiej akcji? Ktoś przynosił rozkaz i…
– Tak, tak, rozkaz był, przygotowanie, dyscyplina, jak ktoś by się wyłamał – kula w łeb. W umówione miejsce się schodzili my w każdym tygodniu. Tam się dowiadywaliśmy wszystkiego. Dyscyplina była. Moi rodzice to się dowiedzieli, żem należał do partyzantki dopiero po wojnie. A mój kolega, Piotr Jurczyk, powiedział narzeczonej, że należy do partyzantki. To na zbiórkę potem przyszedł Wnuk Władysław „Kanarek” i pokazał rozkaz od „Hardego”: 30 razów na dupę, za długi język. No i każdy z nas sześciu musiał po pięć raz mu dać. My dostawali wtedy rozkazy od tego instruktora, co nas szkolił, i od Wnuka, a im dawał rozkazy „Hardy” i Szreniawa.
Edward Nowak ps. Jodła (z lewej) – dowódca kompanii rezerwy oraz Stanisław Szreniawa ps. Grom – zastępca dowódcy kompanii rezerwy (ze zb. K. Miszczyka).
– Jak pan chodził na te akcje to pan dostawał broń?
To dawali nam „kabeki”[14]. Był taki, co dawał, na przykład w naszej grupie. Te karabiny jak wróciliśmy, to kto inny już odbierał. Mieli takie kryjówki, w ziemiankach.
– Czyli pana życie wyglądało wtedy w ten sposób, że w dzień pan normalnie żył…
– …w dzień normalne my handlowali, chodzili za granicę. A w nocy normalnie akcje. Przecież tu mieli Anglicy lecieć, zrzut miał być.[15]
– Pan też był w obstawie tego zrzutu?
– Tak, byłem. Obstawili my kawał, wkoło, to było jak te krzywopłockie łąki, a my tu pod Lisią Górą, całe Krzywopłoty obstawione. Słuchamy, słuchamy… słychać samolot. Idzie samolot, snopki mieli na tych łąkach, zapalili snopki i ognie. Samolot przyszedł, w koło przeszedł, zabrał się i pojechał, ciach – wszystko zgasło. Rozejść się.[16]
– To chyba byliście rozczarowani wtedy?
– No pewno! Bo miał być zrzut. Miała być broń. Ci tacy starsi, co byli spaleni, to dostawali coś z Anglii, te pieniądze. A reszta…
Placówka zrzutowa krypt. Struś pod Krzywopłotami, mapywig.org
– Jak pan chodził na takie akcje osłonowe, Jaroszowiec czy ten zrzut – bał się pan wtedy? To niebezpieczne było przecież, jakie uczucia panu towarzyszyły?
– Człowiek młody… ja teraz to bym nawet palcem nie kiwnął! Człowiek młody, to miał odwagę taką… Czym człowiek starszy, to jest gorszym tchórzem, a młody to jest ryzykant okropny. Przecież – jużem należał wtedy do partyzantki – przyleciał taki Plutka, gada: „chodź, przeniesiemy brony, zarobisz trochę pieniędzy, wyjdziemy na wieczór”. No to wyszliśmy. Przyszedłem, gada tak: „pojedz se, dopiero pójdziemy”. Zaświecił światło, pies zaczął szczekać na oborę, on wyskoczył do sieni zasunął drzwi – a tu już Niemcy się tłuką. Ani na drugą stronę okna, ani nic – okna są na podwórko. Tak sobie myślę: to już koniec mną. Ale stało tam takie łóżeczko, dziewczynka spała na tym łóżeczku – no to „smyr” pod to łóżeczko. Wszystkie deski na plecach miałem, a tu się tłuką. Poszedł im otworzyć, no to mu tam wkropili. „-Czego w ubraniu?!”. „ -Panowie koń mi chory i zaglądam do konia.” Dawaj- szukaj, bo coś widzieli. Patrzę włazi dwóch Niemców i „psiór” taki, ale tak poprzewracali wszystko, zeszukali, ale pod łózko nie zajrzeli. bo tam dziewczynka spała.
– Miał pan szczęście…
– No. Ale tu było spokojnie, bo były obławy w strzegowskim lesie, na „Rusce”[17] to były obławy na partyzantów. Bo tam był zrobiony tunel[18] taki, przyszykowali przekop w lesie, przyszykowali deski, wszystko, zrobili przekop. Musieliśmy tam jeszcze pilnować jak kopali, żeby ludzie tam nie weszli, to my na ścieżkach stali, żeby ludzie nie wiedzieli. Jak te Niemce zaś przyszli okopy kopać, to Hardy wziął część ludzi i pojechali do gór, tam na południe[19], a tu został dowódcą Stefek Piątek „Stal” i taki Ruski, „Jurek”[20]. My go przeprowadzali przez granicę i jemu powierzył „Hardy” podkomendnym być Stefkowi.
– Jak „Hardy” już poszedł w góry, to pan jakieś rozkazy dostawał?
– To tylko jak jakaś banda była, to się likwidowało. A tych volksdeutschów co było, co sprzedawali ludzi, trzeba się było bronić przed nimi, wywiad prowadzić, jak do Niemców gdzie poszedł donieść – już go trzeba było likwidować. Jak ”Hardy” poszedł tam, to już więcej spokojnie było. Aż nas oskarżyli. Taki Kudela. Jego brat, Kudela Antoni, był w partyzantce, a on był konfidentem. Ja właśnie miałem przyjechać do domu z tytoniem, ale nie przyjechałem. W ten czas był taki Starszak z Krzywopłot, bracia i taki Kudela Franciszek. Ukrywał się, taka piwniczka była i w tej piwniczce spał. A żandarmi przyszli z Rodak. Bo tu było 150 metrów do granicy i tam było drugie Hucisko, ryczowskie. Ci Niemcy na wprost stodoły szli, żeby ich nie było widać z domu. Obstąpili dom karabinami maszynowymi. Brat z tym z Krzywopłot uciekli do pokoju, a Rudolf jak zobaczył ich za szafą to puścił serię i tylko bratu sprzączkę z pasa oderwało. W ten czas ojcu mówi Rudolf: „gdzie Piątek?!”, a on mówi, że nie wie, bo się bał. Przecież my, jak do partyzantki należeli, to nie wiedzieli w domu o tym. W ten czas zabrali jednego brata, drugiego brata, siostrę, bratanka, siostrzenicę… Na podwórku leżeli, pies po nich skakał. I rewizja. Mnie nie było w domu, bom nie przyjechał. Stodołę zrewidowali – nic. Na piwnicę. Znaleźli koc, no i wyszedł żandarm z tym kocem i mówi Rudolfowi, że znalazł koc. Bagnet na karabin, włazi tam i dźga. A ten Kudela Franciszek wcisnął się tam, a potem gadał, że tak koło nogi mu przeszło ostrze – „teraz, myśli, mi na pewno w serce wbije”. Ale przedźgał, przedźgał i poszedł. Jak już pojechali, to ten Franek wyszedł blady jak ściana.
– Była jeszcze – oprócz partyzantki „Hardego” – jakaś inna organizacja?
– Na Złożeńcu Bataliony Chłopskie, na Załężu Bataliony Chłopskie, w Łobzowie było PPR. Ale zgadzali my się. Były spotkania, razem, jedni drugim pomagali, jak co zaszło, to pomagali. Jeszcze tu w Kwaśniowie był taki Oruba Jaś, co był, panie, w SS. Jego szwagier był z Golczowic i oni tutaj zaczęli coś wąchać obaj, i tam jeden z Kwaśniowa podsłuchał, jak mówili: „pójdziemy do lasu poszukać tam, gdzie ci partyzanci się ukrywają”. No i on zaraz dał znać do nas, my dali znać do „Hardego”, żeby sobie dali pozór, bo tacy przyjdą węszyć do lasu. No i jak poszli do tego lasu, to już nie wrócili. Młody chłop był, panie, a w SS. Jego brat potem w UB był – widzi pan, taka rodzina. Przyszło jeszcze do nas trzech żandarmów: Hochman – był Czechem – Kurtz i Oleksy. Przyszli i szukali Stanisławy Jurczyk. Dziadek im powiedział, że na Hucisku nie ma takiej. To oni powiedzieli, że jakby bandyci tu przechodzili to „nam dajcie znak do Rodak, to przyjdziemy i wyłapiemy ich”. Poszli. Ten Hochman, Czech, zostawił karabin w sieni. Wrócił się i powiedział: „pieronie, jakby kto przyszedł, to nie przychodźcie, nie dajcie znać, bo my w nocy nie przyjdziemy”. Bali się partyzantów.
– Jak ludzie tutaj po wsiach byli nastawieni do „Hardego”?
– Bardzo dobrze, tu żadnych wybryków nie było, żadnych oskarżeń.
– Bo chodziło też o to, że to on likwidował bandytów?
– No jasne!
– Jak nadchodzili „Ruscy”, to czego się pan spodziewał?
– To jak jeszcze chodziliśmy na te wykłady, to ten instruktor mówi: „chłopcy, bądźcie pewni, że Niemiec nie jest ojcem, a Rosja nie matką.
– Jak wyglądało wkroczenie Sowietów?
– Niemcy uciekli na wieczór. A o 11 rano „Ruscy” już byli. Coś nieprzyjaźnie było tu z nami. Tego Piątka to utrzymał ten „Jurek”, – ten „Ruski” – że go nie zamknęli. „Hardego” zamknęli, ale go wypuścili.
– A pan też miał problemy?
– Miałem problemy, ja pojechałem na zachód.
– Dlaczego pan się zdecydował tam wyjechać?
– No bom się bał! Przecież z początku, to tym, co należeli do AK, to kazali się stawiać wszystkim, broń zdawać. A jak skąd wezmę broń, jak ja broni nie miałem? Zarejestrowali mnie do wojska, to czekałem tylko, aż dostanę wezwanie. Pytali mnie, czy należałem do jakiejś organizacji – nie należałem, odpowiedziałem, do żadnej organizacji i koniec.. Później na zachodzie, w Legnicy, to tylko czytałem gazetę, które roczniki brali do wojska.
– Nie znaleźli pana tam?
– Nie.
– Kiedy pan wrócił?
– Za półtora roku. Potem już nie szukali.
– Kojarzy pan może jakieś piosenki partyzanckie?
– A to ja to ino słyszałem tą piosenkę „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”. To my śpiewaliśmy. A jak żeśmy mieli iść na powstanie, to każdy musiał się nauczyć na pamięć „Warszawiankę”[21].
– Pan był już przygotowany, żeby iść na Warszawę?
– Tak, my kawalerka to jeszcze, ale chłopy żonate, to im się kwaśno widziało iść – ale to był rozkaz.
– Podobał się panu pomysł wymarszu?
– Człowiek młody to jest poświęcony na wszystko.
– A dlaczego pan się zdecydował wstąpić do AK?
– No bo nienawidziłem Niemców. Nienawidziłem. Miałem okropne szczęście za Niemców. A później przyszła „Polska”, to co dwa tygodnie mnie zamykali, dopókim nie uciekł na zachód.
– Gdzie pana zamykali?
– W Olkuszu, na UB siedziałem. Siedział też ze Zalesia Golczowskiego Węglarz[22], no i stryk i ja. I ten ze Zalesia gada: „wiesz co, mnie to już, kur…, zaczynają brać, ale ja muszę uciec –gada- muszę uciec!” U niego znaleźli w kieszeni magazynek od pistoletu. No to przyszli na wieczór: kto po węgiel do pieca? No to on pójdzie. Taki Wacuś ze Złożeńca stał na warcie, tamten poszedł pod szopę po ten węgiel z węglarką. A była przywieziona tego węgla cała kupa, przy płocie, on spod tej szopy i przez ten węgiel i uciekł. Wacuś zaczął za nim strzelać, ale uciekł. „O cholera… – gada Wacuś – jak go złapią, też go będę bił!”
– A pana brali na przesłuchania tam?
– Brali. Ja też dostałem po piętach tam jak skurczybyk.
– O co pana pytali?
– O broń, wszystko o broń. Już później, jak jużem się ożenił, przychodzi tutaj ormowiec z milicjantem i zabierają mnie. Od pługa mnie zabrali, tylko konie odprowadziłem. Zaprowadzili mnie do Ogrodzieńca, rano do Olkusza na posterunek przy rynku. Siedzę cały dzień – nic. Na drugi dzień mnie biorą na przesłuchanie. Tamten spisuje wszystko, odwraca kartkę, żebym podpisał. A ja mówię: „przeczytaj pan, co pan napisał”, a on gada: „to sobie przeczytaj”. Adnotacja o nielegalnej broni. Ja mówię: „nie podpiszę, bo nie posiadam broni”. On wtedy chwyta za gumę i dawaj mi. Uderzył mnie pod oko, złapałem się za oko, dopiero przestał. Ale na drugi dzień mnie wypuścili. A jakbym podpisał, to bym siedział ze trzy miesiące.
– A pana kolegów też brali?
– Też, każdy był podejrzany! Nawet jak mieli dzieci i posyłali do szkoły, to okropne trudności były.
– Ludzi mówili mi, że teraz nikt z oddziału „Hardego” już nie żyje – a tutaj udało się pana odnaleźć. Może pan zna jeszcze kogoś żyjącego od „Hardego”?
– Nie ma, nie ma, ani jednego nie ma. Ja jeszcze tylko żyję z tych. Wrona ostatni umarł i Milanowski[23], rok temu. Wszystkiego nie pamiętam – to przeszło 70 lat. Ja mam 93 lata, na te lata, to aż za dobrze pamiętam.
Hucisko, 1 października 2016 r.
BIBLIOGRAFIA
Nowak Edward, Działalność konspiracyjna Zagłębiowskiej Chorągwi Harcerzy w latach 1939-1945, maszynopis w zbiorach Muzeum Regionalnego PTTK w Olkuszu
Walter-Janke Zygmunt, W Armii Krajowej na Śląsku, Katowice 1986
Woźnica Gerard, Oddział „Hardego”, Warszawa 1981
Archiwum Narodowe w Krakowie, Archiwum Okręgu Śląskiego Armii Krajowej, sygn. 18, k. 7
Zbiory prywatne Krzysztofa Miszczyka
[1] Stefan Piątek ps. „Stal” z Ryczówka, żołnierz oddziału „Hardego”, w stopniu kaprala od października do grudnia 1943 r. dowodził drużyną leśną, zaczątkiem oddziału „Hardego”. Awansowany do stopnia plutonowego, brał czynny udział w walkach. Po wojnie szykanowany przez UB.
[2] Gerard Woźnica „Hardy” (1917-1981), ur. w Jankowicach Rybnickich, żołnierz wojny obronnej 1939 r. w szeregach 20. pułku piechoty. W czasie okupacji niemieckiej dowódca 2. batalionu olkuskiego konspiracyjnego pułku „Srebro” GL PPS/AK, następnie dowódca batalionu „Surowiec” – oddziału rozpoznawczego 23. DP AK. Po wojnie prześladowany przez bezpiekę. Zmarł w Poroninie.
[3] Komendant posterunku żandarmerii niemieckiej w Rodakach.
[4] Mieczysław Halejak ps. „Kasper”, żołnierz oddziału „Hardego”, w sierpniu 1945 r. zamordowany przez UB w Pokrzywiance.
[5] Prawdopodobnie był to Bolesław Małkiewicz ps. „Wilk”, żołnierz oddziału „Hardego”.
[6] Prawdopodobnie był to Jan Nowak ps. „Chętny”, lekarz w oddziale „Hardego”.
[7] Stanisław Wencel ps. „Twardy” (1913-1967) dowódca 1. kompanii batalionu „Surowiec” 23. DP AK, operującej głównie w powiecie zawierciańskim i północnej części powiatu olkuskiego.
[8]Sprawę akcji w Ryczowie opisuje w korespondencji z Okręgiem Kraków AK Zygmunt Janke ps. „Walter”, „Zygmunt” – komendant Okręgu Śląskiego AK: (…) partol miał rozkaz wstąpić do ws[i] Ryczów i odebrać pistolet od jednego z mieszkańców. Patrol w Ryczowie podzielił się na dwie części: dwóch z bronią krótką poszło do wsi, trzech z kb. [karabinami] zostało na skraju lasu. Mieszkańca nie zastano w domu, był na weselu. Dwóch ludzi poszło na wesele – pistoletu nie dostali, ale dano im kb. – przy okazji ulegli namowom i wypili kilka kieliszków. Ryczów jest znany jako siedziba szmuglerów i szpiclów. Jeden z nich dał znać na miejscowy posterunek Grenschutzu [straż graniczna]. K-dt. post. i 8. ludzi, uzbrojeni w broń maszynową wpadli na wesele. Obaj partyzanci zbiegli przez okno oddawszy jeden strzał z pistoletu. Schronili się w sąsiednim domu, gdzie w walce zabili K-dta post. i zranili dwóch z Grenschutzu. Obaj żołnierze AK, ranni, przebili się przez Niemców i osłaniani ogniem kolegów ze skraju lasu wycofali się. Jeden odniósł cztery rany, drugi jedną. Odnośnie represji w Ryczowie: 7 zabitych, 2 rannych w ucieczce i 20 aresztowanych wzięto w/g listy, w tym 3 przedwojennych znanych złodziejów. Trzeba dodać, że Ryczów jest ogniskiem szmuglu i Niemcy dawno odgrażali się represjami. Ranni, po wyzdrowieniu zostali ukarani stójką pod kb. za to, że przyjęli ofiarowane im kieliszki i pili wódkę w czasie służby. Żołnierzy tych przesłuchałem. (Archiwum Narodowe w Krakowie, Archiwum Okręgu Śląskiego Armii Krajowej, sygn. 18, k. 7)
Tak z kolei wspomina „Hardy”: 24 stycznia (…) patrol straży granicznej (…) został doprowadzony przez konfidenta do domu, w którym odbywało się wesele, „Kasper” i „Wilk” /uzbrojeni jedynie w broń krótką/ już tam byli. Wywiązała się strzelanina, w wyniku której trzech celników zostało rannych. Jeden z nich zmarł w drodze do szpitala. Zdobyliśmy karabin i pistolet kal. 7,65. Z naszych „Wilk” został rannych w pachwinę, a „Kasper” został postrzelany jak sito – siedem ran, w tym dwa przestrzały płuc. Rannych opatrzył lekarz oddziału, Jan Nowak ps. „Chętny”. (G. Woźnica, Oddział „Hardego”, Warszawa 1981, s. 15)
[9] tytoń
[10] Stanisław Głowacki ps. „Struś” – podoficer w oddziale „Hardego”
[11] Relacjonuje „Hardy”: 26 czerwca [1944 r.] w lesie bydlińskim doszło do kolejnego spotkania z harcmistrzem Edwardem Nowakiem ps. „Jodła” i Stanisławem Szreniawą ps. „Grom”. W wyniku przeprowadzonych rozmów – utworzony w 1942 r. przez „Jodłę” i „Groma” oddział AK został teraz wcielony do naszego oddziału jako pluton rezerwy. Dowódcą tego plutonu został „Jodła” , a zastępcą „Grom” /obydwaj awansowani później do stopnia podporucznika/. Pluton rezerwy obejmował zasięgiem swego działania 10 nadgranicznych wiosek powiatu olkuskiego. Jego stan w krótkim czasie wzrósł z 35 do 72 ludzi, tworząc kompanię. Szkolenie teoretyczne prowadziliśmy wieczorami w pięciu punktach szkoleniowych. Instruktorami byli oficerowie i podoficerowie oddziału partyzanckiego: (…) plut. „Struś” (…) i inni. Sporadycznie odbywały się także zajęcia praktyczne z wyszkolenia strzeleckiego i bojowego. Oddział rezerwy wykonywał swoje zadania skrupulatnie i terminowo, co było szczególną zasługą ppor. „Jodły” i ppor. „Groma”, którzy drogą właściwej selekcji dobrali do oddziału żarliwych patriotów, całkowicie oddanych Ojczyźnie. (G. Woźnica, Oddział „Hardego”, Warszawa 1981, s. 53-54)
Edward Nowak „Jodła” (1906-1991) ur. w Sosnowcu, czynny harcerz, żołnierz września ’39 r., dowódca kompanii rezerwy oddziału „Hardego: Równolegle do pracy konspiracyjnej w Szarych Szeregach w czasie mego pobytu we wsi Załęże i Bydlin pod Krzywopłotami zorganizowałem oddział ZWZ. W kwietniu 1942 roku przez przyłączenie podobnego oddziału z terenu osady fabrycznej Klucze – spoza granicy GG, został utworzony oddział Armii Krajowej. W dniu 26 czerwca 1944 roku, po przeprowadzonych rozmowach z dowódcą baonu partyzanckiego „Surowiec” Oddział Rozpoznawczy 23 DP Armii Krajowej, kpt. Gerardem Woźnicą – „Hardym” – oddział ten wszedł w skład baonu, jako oddział rezerwowy. Przez „Hardego” zostałem mianowany dowódcą tego oddziału, a później dowódcą kompanii z ps. „Jodła”. Zastępcą moim został Stanisław Szreniawa „Grom”, dowódca oddziału z Klucz. Kompania ta w ostatnim okresie przed wyzwoleniem liczyła 72 żołnierzy oraz 10 członkiń Wojskowej Służby Kobiet z Bydlina. Terenem działania były wsie powiatu olkuskiego Bydlin, Cieślin, Hucisko, Kolbark, Krzywopłoty, Kwaśniów Dolny i Górny, osada fabryczna Klucze, Lgota Wolbromska oraz Załęże. Celem kompanii było prowadzenie akcji wywiadowczej w okolicy i stworzenie w ten sposób osłony wywiadowczej dla baonu partyzanckiego „Surowiec”, kierowanie osób „spalonych” do oddziału leśnego, uzupełnianie stanu osobowego, współdziałanie w większych przedsięwzięciach, np. zrzuty. Wreszcie czuwanie nad utrzymaniem godnej postawy ludności wobec okupanta. Szkolenie wojskowe kompanii prowadzili instruktorzy kpt. „Hardego” na terenie obozu partyzanckiego w Górach Bydlińskich oraz w jednej z sal lekcyjnych Szkoły Podstawowej w Bydlinie, której kierownikiem był żołnierz kompanii Jan Dąbrowski ps. „Przedświt”. Po wymarszu macierzystego baonu „Surowiec” z Góry Bydlińskich na Podhale, nawiązałem kontakt z BCH za pośrednictwem Stefana Gieszczyka z Kwaśniowa Górnego. Od tej chwili kompania organizacyjnie została czasowo podporządkowana dowódcy placówki BCH Gondzikowi ze wsi Jangrod [Jangrot] koło Wolbromia, pod kardynalnym warunkiem, że kompania dowodzona przeze mnie w żadnym wypadku i okolicznościach nie zostanie użyta do walk bratobójczych. (E. Nowak, Działalność konspiracyjna Zagłębiowskiej Chorągwi Harcerzy w latach 1939-1945, maszynopis w zbiorach Muzeum Regionalnego PTTK w Olkuszu, s. 6-7)
[12] Sprawę pomocy Okręgu Śląskiego dla walczącej stolicy opisuje Zygmunt Janke ps. „Walter”, „Zygmunt”, komendant Okręgu Śląskiego AK: W sierpniu 1944 roku – w związku z powstaniem w Warszawie – zarządziłem koncentrację oddziałów partyzanckich w obozie ppor. „Hardego”. Przyszła kompania ppor. „Twardego” i drużyna olkuska por. Kluczewskiego („Pijok”) [Kazimierz Kluczewski ps. „Pijok” był od wiosny 1943 r. komendantem Obwodu Olkusz AK i równocześnie dowódcą drużyny dywersyjnej tegoż obwodu.]. Inne oddziały szykowały się do marszu. Wieczorem zbierali się wszyscy wolni od służby przy obozowym aparacie radiowym, aby posłuchać komunikatów o walczącej Warszawie. Siedziałem razem z nimi. Każdy komunikat szarpał stare rany, poruszał nieskończony rejestr doznanych od wroga krzywd. Widziałem we wszystkich oczach nieme pytanie: kiedy ruszamy? Ale to nie była kwestia uczuć. Sprawę marszu na Warszawę należało dobrze przeanalizować. Najważniejsza była ilość broni i amunicji. Nie mieliśmy żadnych zapasów, nie dostaliśmy zrzutów. Ani jednej sztuki broni stromotorowej, a do walki z bronią pancerną posiadaliśmy tylko butelki zapalające. I najgorsze – bardzo mało amunicji. Oddziały nie miały nawet jednej jednostki ognia na lufę. Zgrupowanie byłoby dość duże. Liczyłem na około 800 ludzi. Marsz był daleki, należało się liczyć z zużyciem amunicji w czasie marszu. Przyjść do Warszawy z pustymi ładownicami? Tam ludzi nie brakowało, brak było sprzętu i amunicji. Zdecydowałem się odwołać koncentrację i zrezygnować z marszu. (Z. Walter-Janke, W Armii Krajowej na Śląsku, Katowice 1986, s. 280-281)
[13] Akcję na koszary Wehrmachtu w Jaroszowcu relacjonuje „Hardy”: Wymarsz nastąpił w poniedziałek 14 sierpnia około 20.00. Jedna drużyna przebrała się w mundury niemieckie. W lesie, na wysokości stacji kolejowej Rabsztyn, ppor. „Ares” [Piotr Przemyski ps. „Ares”, dowódca akcji w Jaroszowcu, ur. w 1919 r. w Zagórzu, uciekinier z obozu Auschwitz, oficer w oddziale „Hardego. W sierpniu 1945 r. zamordowany przez UB w Pokrzywiance] zatrzymał pluton. W czasie krótkiego odpoczynku jeszcze raz omówił zadania obydwu drużyn i łączników. Przypomniał, że hasło do wycofania się brzmi „Irena” oraz że drużyna ubezpieczająca wycofuje się ostatnia. Ustalił także punkt zborny na wypadek rozproszenia się. Ruszyli dalej. Po dwudziestu minutach doszli do skraju lasu na wprost koszar. Tu czekał już na nich „Śmiały” – łącznik z „P.J.” Jaroszowiec. Od tej chwili można się było porozumiewać wyłącznie znakami umownymi lub szeptem. Było parę minut po 23:00. Za niecałą godzinę miała się zmienić warta. Ppor. „Ares” podprowadził pluton skrajem lasu bardzo blisko drogi do Klucz. Tu rozstawił ubezpieczenia, potem podciągnął drużynę plut. ”Wulkana” nieco dalej i rozlokował ją wzdłuż dróżki do koszar – w kartoflisku, zaraz za rogiem parkanu. Stąd obserwowali drogę i wartownik, który po każdej rundzie wokół budynku dłużej zatrzymywał się przed wejściem do koszar. Około 24.00 nastąpiła zmiana warty. Według informacji patrol wartowniczy miał przechodzić dróżką obok parkanu, za którego rogiem leżeli ukryci partyzanci. Po chwili nadszedł. Było ich pięciu: rozprowadzający i czterech wartowników. Z chwilą kiedy patrol minął parkan został momentalnie otoczony przez partyzantów i bezszmerowo rozbrojony. Było to zasługą plut. „Wulkana”, który biegle władając językiem niemieckim, w paru słowach wytłumaczył rozbrajanym wartownikom bezcelowość alarmu i oporu. Jeńcy zostali odprowadzeni do lasu i rozebrani do bielizny. Wydobyto także od nich obowiązujące tej nocy hasło. Pieczę nad nimi przejęła drużyna ubezpieczająca. W zdobyte mundury szybko przebrało się pięciu odpowiednich wzrostem i tuszą partyzantów. Po nałożeniu hełmów niczym nie różnili się od rozbrojonych żołnierzy niemieckich. Teraz ppor. „Ares” sformował własny patrol wartowniczy, który pod dowództwem plut. „Wulkana” pomaszerowali w stronę koszar. Pozostali partyzanci skrycie posuwali się za nim. Po dojściu do koszar patrol został zatrzymany przez wartownika w celu sprawdzenia hasła. Partyzanci podali je, po czym błyskawicznie przystąpili do likwidacji wartownika. W zamieszaniu musieli uderzyć go w głowę, gdyż rozbiły się jego okulary. Na okrzyk „Meine Brille!” ktoś otworzył okno na piętrze i zawołał „Was gibst unten?” Wartownika w tym czasie uciszono, a „Wulkan” przekonywająco odpowiedział po niemiecku, że wartownik nagle zasłabł i trzeba go zmienić. Plut. „Wulkan” poczekał aż okno zostanie zamknięte i dopiero wtedy dał umowny znak czającym się w mroku kolegom. Po chwili byli już razem i przystąpili do wykonywania zadania. (…) Do pogrążonych w ciszy koszar weszło 14 partyzantów z ppor. „Aresem” na czele. Elektryczną latarką oświetlił on korytarz. Było tam pusto. „Mewa” ostrożnie otworzył pierwsze, a po chwili drugie drzwi. W obydwu pomieszczeniach nie było nikogo. Do ubezpieczenia dolnego korytarza pozostała sekcja plut. „Czarnego”, a ppor. „Ares”, „Wulkan”, „Okoń”, „Góralik”, „Kula”, „Mewa” i pięciu innych partyzantów poszli dalej – po schodach na piętro. Na górnym korytarzu również zostało ubezpieczenie, a ppor. „Ares” i pozostali chłopcy wdali się do pierwszej od schodów sali sypialnej. Była dość sługa i spało w niej około 20 Niemców. Ppor. „Ares” skierował snop światła na ścianę, przy której nie było łóżek. Szukał stojaka na broń. Był pusty. Momentalnie skierował światło latarki wzdłuż łóżek. Partyzanci rozbiegli się po sali i sterroryzowali budzących się żołnierzy. Zabierali zawieszone na łóżkach karabiny, pasy z ładownicami i hełmy. Odbywało się to dość cicho i bez strzału. Kilku Niemców próbowało łapać karabiny, ale skierowana w ich stronę broń i cichy okrzyk „Hände hoch!” ostudziły ich zamiary. Z wysoko uniesionymi rękoma siedzieli już potem na łózkach. Byli przerażeni. W pewnej chwili „Ares” spostrzegł, że drzwi na końcu sali nie zostały obsadzone. Prowadziły do następnej sali sypialnej i pomieszczenia z bronią. Wiedział o nich, gdyż według planu obydwie sale miały być opanowane jednocześnie, ale wytworzona sytuacja i konieczność zabezpieczenia broni w pierwszym pomieszczeniu spowodowała dwu- lub trzyminutową zwłokę. To wystarczyło znajdującym się tam Niemcom na zorganizowanie obrony. W momencie, kiedy „Mewa” ruszył w tym kierunku, drzwi otworzyły się na całą szerokość i padły pierwsze strzały. Partyzanci uskoczyli pod ściany i odpowiedzieli ogniem. Niemcy otworzyli ogień z dalszych pomieszczeń. Ppor. „Ares” wydał rozkaz przerwania ognia i podbiegł do drzwi. Światło latarki elektrycznej skierował w głąb sali i oddał kilka krótkich serii z pistoletu maszynowego do kryjących się za łóżkami Niemców. Zrobił się krzyk i rwetes. Po chwili cały budynek rozbrzmiewał wystrzałami i okrzykami: „Nicht schiesen!”. Nastąpiła krótka przerwa ogniowa. Wtedy padł pojedynczy strzał prosto w latarkę elektryczną zawieszoną na guziku górnej kieszonki munduru „Aresa”. Znowu rozległa się palba karabinowa i serie z broni maszynowej. Ciężko ranny ppor. „Ares”, po wystrzeleniu ostatniego magazynku, wycofał się z Sali na korytarz. Za nim reszta drużyny. Wtedy padło hasło „Irena”. Do słaniającego się na nogach ppor. „Aresa” podbiegł „Góralik” i na plecach zniósł go ze schodów na parter. Partyzanci strzelając do wybiegających z sal sypialnych Niemców wycofywali się z piętra na parter, a potem w stronę lasu. Najbliższy teren oświetlony był rakietami, a strzały padały już wtedy z następnych budynków, także zajętych przez hitlerowców. Szeroko rozrzucone ubezpieczenie odpowiadało ogniem, co całkowicie zdezorientowało Niemców i stwarzało pozory dużego oddziału. Drużyna szturmowa wycofała się głębiej do lasu – do miejsca, gdzie trzymano jeńców. Do Cieślina wysłany został patrol po furmankę dla rannego. W ciągu kilku następnych minut dołączyły patrole ubezpieczające. Po sprawdzeniu, czy wszyscy są obecni, natychmiast ruszono w drogę. Przy jeńcach pozostał jeszcze jakiś czas trzyosobowy patrol, a potem pozostawiono ich własnemu losowi. Patrol dołączył do plutonu przed Cieślinem. Tam też na „Aresa” czekała już furmanka. W godzinę później pluton zameldował się w obozie. Rannym zajął się lekarz „Chętny”. W akcji tej zdobyto 17 karabinów, 2 pistolety, 26 hełmów, większą liczbę granatów, oporządzenie i amunicję. Straty nieprzyjaciela wyniosły: jeden zabity, pięciu rannych i sześciu jeńców. (G. Woźnica, Oddział „Hardego”, Warszawa 1981, s. 93-97)
[14] karabiny
[15] Wspomina Zygmund Janke „Walter”, „Zygmunt”: Placówkę zrzutową ochraniał batalion partyzancki ppor. „Hardego”. Pole zrzutowe wybrano koło historycznego pola bitwy Legionów pod Krzywopłotami. Teren był bezpieczny, drogi zamknięte przez wzmocnione plutony partyzanckie. „Uroczystość” na dużą skalę. Przybyłem na teren zrzutu. Był tam również mjr Antoni Siemiginowski („Jacek”), szef II Oddziału; mjr Ewald Migula („Paweł”), szef III Oddziału Sztabu Okręgu; kpt. Teresa Delekta („Janka”), kierowniczka łączności konspiracyjnej; rtm. „Zawieja”, dowódca Kedywu Okręgu Śląskiego i bezpośredni przełożony oddziałów partyzanckich. To on kierował placówką zrzutową. Wieczorem słuchaliśmy w obozie radia. Zabrzmiała umówiona melodia. A więc samoloty miały przylecieć. (…) Był lipiec, ciepła, rozgwieżdżona noc. Siedzieliśmy na miedzy, na skraju łąki. Panowała cisza. W dali widniała ciemna plama – to był cmentarz legionistów poległych pod Krzywopłotami. Tam czekały wozy na zrzut. Cały batalion w ostrym pogotowiu – część na ubezpieczeniu, część na placówce, reszta jako odwód w obozie. (…) nadleciał aliancki samolot. Gdy zapaliliśmy sygnał, zrobił koło i poleciał dalej na wschód. Okazało się, że dokonał zrzutu dla Inspektoratu Miechowskiego. My nie dostaliśmy nic. (Z. Walter-Janke, W Armii Krajowej na Śląsku, Katowice 1986, s. 281-282)
[17] Lasy w rejonie Gór Bydlińskich i Ruskiej Góry.
[18] Tunel wykopany w okolicy leśnego obozu, nieopodal wioski Góry Bydlińskie, „Hardy” opisuje tak: Tunel /szerokość 1,5 m, wysokość 2,0 m i planowana długość 25 m/ łączył zagajnik, w którym mieścił się obóz, z lasem ciągnącym się po drugiej stronie drogi. Miał on służyć za schron, a także wyprowadzać grupy lub cały oddział na tyły nieprzyjaciela w wypadku zajęcia dróg otaczających zagajnik lub objęcia ich ogniem broni maszynowej. (G. Woźnica, Oddział „Hardego”, Warszawa 1981, s. 52)
[19] „Hardy” wymaszerował na Podhale z częścią oddziału 12 października 1944 r. W olkuskiem pozostali –przekazani placówkom terenowym – chorzy i ranni, a z tych, którzy mieli oparcie w rodzinach lub z innych powodów musieli pozostać na tym terenie, wydzielono pluton dywersyjny.Motywy decyzji o wymarszu „Hardy” przedstawiał następująco: Teren przecinały coraz gęstsze linie okopów, a po wsiach kwaterowały coraz liczniejsze oddziały niemieckie, zajęte budową umocnień ziemnych i magazynów amunicji. Rosły kłopoty z wyżywieniem; jesienne deszcze i chłody zwiększyły liczbę chorych. Warunki bytowania oddziałów partyzanckich stawały się coraz trudniejsze. Ich przezimowanie na tych terenach nie wchodziło w rachubę. (G. Woźnica, Oddział „Hardego”, Warszawa 1981, s. 130-131)
[20] Jurij Lisznow ps. „Jurek”, „Żora” – Rosjanin, członek oddziału „Hardego”, prawdopodobnie zbiegły jeniec.
[21] W ramach przygotowań do wymarszu na pomoc Warszawie „Jodła” wydał 31 lipca 1944 r. rozkaz: Do Wszystkich Żołnierzy naszego Oddziału, W trosce o należyte przygotowanie się do zbliżającej akcji oraz w interesie własnym, poniżej podaję spis niezbędnych przedmiotów dla każdego żołnierza, w które należy się zaopatrzyć w terminie do dnia 5 sierpnia r. b. Wyprawa osobista. K o n i e c z n a: Czapka z orzełkiem, Koc, Plecak, Chlebak, Troki, Pas główny, Zapałki, Świeczka lub Latarka el., kilka metrów sznurka, Papier listowy, Ołówek lub wieczne pióro, Chusteczki do nosa, 2 zmiany bielizny, 2 pary skarpet /możliwie nie cerowanych, gdyż takowe odparzają nogi/ lub 2 pary onuc, Książeczka do nabożeństwa.- Przybory do jedzenia: (…) – Przybory do mycia, czesania i golenia. (…) – Przybory do czyszczenia butów: (…) – Przybory do szycia: (…) Poza tym polecam przypomnieć sobie względnie wyuczyć się na pamięć pieśni, które każdy dobry Polak winien zawsze umieć. POKAŻ SWOJĄ ZARADCZOŚĆ, OFIARNOŚĆ I PRZYGOTOWANIE DLA S P R A W Y! P i e ś n i: Jeszcze Polska nie zginęła, Boże coś Polskę, Rota Konopnickiej, Warszawianka /Oto dziś dzień krwi i chwały/ (zbiory Krzysztofa Miszczyka)
[22] Być może był to Roman Węglarz ps. „Kula”, żołnierz oddziału „Hardego”, po wojnie w dokumentach UB określany, jako dowódca patrolu dywersyjnego Zrzeszenia WiN na powiat olkuski.
[23] Bernard Milanowski ps. „Zew” (1916-2015) z Bydlina, żołnierz kompanii rezerwy oddziału „Hardego”.